sobota, 26 kwietnia 2014

Z korpo...

Kolejny, zwykły, wtorkowy poranek w przestronnym, zaprojektowanym przez włoskich architektów biurze w samym centrum dużego miasta w równie okazałym szklanym biurowcu.
Dzień zaczynamy punkt 9:00 od aromatycznej włoskiej kawy, aby już chwilę później otrzymać pierwszego maila. Zaczyna się.
W pośpiechu udajesz się na swoje miejsce pracy, nerwowo zerkając na treść.
Czy aby wszystko jest ok?
Zwykłe codzienne instrukcje, nowe policy, a może fuck up?
Bez znaczenia. Co odwlecze, to nie uciecze. Mimo to w oka mgnieniu mija pierwsza godzina.Już jestem spóźniona.
Pojawia się szef. Głośno wita się ze wszystkimi pracownikami. Taki trochę jakby poranny obchód.
Miły początek dnia, a może pod pozorem niewinnej uprzejmości, jego przenikliwy wzrok właśnie ocenia pracę, twój wkład. Nigdy nie wiesz co akurat świta w jego bystrym, wszechstronnym umyśle.
Telefon. No i jest. Nieuniknione. Problem. A raczej cały łańcuch komplikacji. Twoja wina? Nieważne, kto zawinił. Zawiśnie ten z najkrótszym stażem. Tymczasem trzeba wszystko ogarnąć.
Przez kolejne 2 godziny służbowy smartfon nie przestaje wibrować. A zaległości, które chciałeś dzisiaj nadrobić, kumulują się  Zapomnij. Nie dziś. Jak zwykle. Priorytety zmieniają się jak w kalejdoskopie. Przekazujesz kilka nowych., strategicznych instrukcji do kolejnyvh działów. Twój problem tak naprawdę angażuje całą centralę.
Wpada szef. Wszystko inne już jest nieważne. Ma inną koncepcją na twój harmonogram działania na dzisiaj.
Wypadałoby wyrównać poziom kofeiny. Dobra, zaraz. Mija kolejna godzina. Szybko starasz się ogarnąć analizę dla topmanagement, poczym wracasz do "swoich" obowiązków. Kawa? Nie, nie teraz. Trzeba trzymać rękę na pulsie, a wbrew pozorom, nadchodząca wraz z porankiem katastrofa, poprostu zniknęła.
No to czas na kawę? Nie, czas do domu.